Jak wygrać i się nie spocić – porady praktyczne!
- 18 lutego 2019
- Wu
- Opublikowany w PÓŁ ŻARTEM
Nikt nie lubi wstawać rano. A zwłaszcza gdy się uda sprzedać narybek dziadkom wieczór wcześniej. Głównie dlatego, że człowiek – wykorzystując okazję – chętnie by zabalował wieczorem, a rano nie podnosił się z wyra do południa. Przez „zabalował” rozumiem obejrzenie jakiegoś filmu w TV, spicie się jednym piwem i padnięcie spać przed dwudziestą drugą. Rodzice zrozumieją.
Jednak skoro uparliśmy się, że pojedziemy na Klątwę Szczytniaka, żeby zobaczyć, jak koncertowo kładą nowy bieg na lokalnej, kieleckiej scenie, to trzeba się było zmusić do pobudki przed szóstą rano. No i się zmusiliśmy.
Kto się nie zmieścił do szkolnego autobusu?
Zaspani, rozmemłani i zniechęceni pojechaliśmy do Nowej Słupi, skąd mieli nas przetransportować autobusami na miejsce startu i mety.
Mgła, zimno i szaroburo, a miało być ciepło i dziesięć stopni. No ale skoro już tu jesteśmy, to jesteśmy.
Zajechały autokary. Szkolne. I wszystko byłby fajnie, gdyby nie okazało się, ze moje grube dupsko zajmuje trzy miejsca dziecięce. Obsiedliśmy tyły z wkurw_ekipą i ruszyliśmy w podróż do Jeleniowa. Nie szukajcie w googlach. Nie ma. To są te miejscowości, o istnieniu których nie masz pojęcia, do czasu aż przez przypadek do nich nie trafisz. Trzy domy na krzyż, szkoła, droga, na której dwa samochody nie mają prawa się wyminąć, psy dupami szczekają. Koniec świata. Na dodatek widoczność prawie zerowa. Pięknie, cicho, jak w horrorze.
Zadekowaliśmy się w szkole, gdzie mieliśmy poczekać na kolejne transporty biegaczy. Do startu ponad godzina. Co robić? Jedni grali w piłkarzyki rozłożone na korytarzu, inni spali. Kolega, co za wcześnie wziął dopalacze, biegał w kółko. Sielanka.
Bieganie to kawał ciężkiej roboty jest
Z nudów zaczęliśmy sprawdzać nasze szanse na nagrody. Biegi w głębokim interiorze mają to do siebie, że często w danej kategorii ledwo pudło jest obsadzone. Oczywiście damskie, bo laski to zawsze mają łatwiej. Ja w M40 nie mam co liczyć na takie rarytasy. Wraz ze mną do M40 przyszli wszyscy napierdalacze z M30. Jedyną moja szansą na jakiekolwiek pudło jest długowieczność. Bo ci napierdalacze będą się za mną ścigali także w M50, M60, M70, M80… Dlatego pierwsze sukcesy planuję na przełomie M90/M100, kiedy selekcja naturalna zrobi swoje. O ile dożyję. No ale kto mi zabroni mieć marzenia.
Kilka dziewczyn zaczęło się już awansem cieszyć z pudła w kategorii. Kilka chwilowych sympatii przerodziło się w okazjonalną wrogość, kiedy okazało się, że dwie koleżanki co prawda pudło mają, ale jeszcze muszą rozstrzygnąć, która bierze który stopień. Nie ma nic piękniejszego niż kobieca sympatia przekształcająca się w zawoalowaną wrogość w ciągu kilku sekund. Niby uśmiechy takie same, ale coraz bardziej plastikowe, gęstość atmosfery przypominająca jądro czarnej dziury…
To która wygra?
Ale wracając do tematu. Po godzinie, pełni entuzjazmu, przeszliśmy kilka kroków dalej na linię startu. Nadal mgła i zimno. W planie krótszy dystans – 21 kilometrów i około 800 metrów przewyższenia. Startowaliśmy razem z dłuższym biegiem – 33 kilometrów i ponad 1000 metrów w górę. Teren ogólnie znaliśmy. Pasmo Jeleniowskie jest wredne, Szczytniak pełen kamieni i głazów, po drodze kilka strumyków, w tym jeden płynie ścieżką, którą mieliśmy biec. Przy aktualnej pogodzie miało być syfiasto i błotniasto. Nic dziwnego, że Ci od Łemko mieli po biegu wpaść kupować błoto do siebie. O ile wszystkiego nie zużyjemy.
Wyścig
Po około trzydziestu metrach już wiedzieliśmy, że to nie jest dzień na wygranie zawodów. Musieliśmy szybko zmienić strategię. Postawiliśmy zatem na dokładność, przyjemność i sól. Tak, sól. Bo najwolniejsi zawodnicy mieli dostać sól. Sól rzecz fajna. Sól regeneracyjna oczywiście. Kąpielowa. Walkę rozpoczęliśmy od monitoringu konkurencji. Obok zaangażowani videoblogerzy wykrzykiwali swoje zaangażowane hasła do zaangażowanych mikrokamerek. Ci są potencjalnie niebezpieczni. Serwis video zajmuje czas. Ta Pani obok może jeszcze. I tych dwóch. A nie, Ci na 33 km. Oceniwszy stawkę, zanurzyliśmy się w kontemplacji błota i mgły. Błoto fajne. Gdzieniegdzie jeszcze plamy śniegu. Okoliczności przyrody były, jak zwykle w tamtym rejonie, magiczne.
Dywersja
Pierwsza górka, pierwszy punkt. Sytuacja rozwijała się korzystnie. My dochodzimy, oni odchodzą, zostajemy my, obsługa punktu i kabanos. Opuszczamy punkt, by po dwóch kolejnych kilometrach zrealizować dywersję ostateczną. Otóż nagle Ona stwierdza, że się zgubiliśmy.
– Śledzisz znaki? – pytam.
– Nie. Ale na pewno jesteśmy na trasie 33 km a 21 poszła w bok. Nie ma żółtych strzałeczek, tylko niebieskie. A niebieskie są dla 33 km.
-Przecież śledzę znaki i żadnego odbicia nie było.
– Nie znasz się. Wracamy.
Przez lodowaty strumyczek hop!
To wróciliśmy. Przez lodowaty strumyczek hop, bo raz to za mało. Kilkaset metrów powrotu, spotkaliśmy dwie osoby z obsługi, które powiedziały nam, że byliśmy jednak na trasie i wszystko ok. Przez lodowaty strumyk hop -–poczłapaliśmy z powrotem. Oczywiście focha strzeliłem na najbliższe osiem km, bo znowu strumyczek, w butach chlupie a Ta jeszcze z pretensją, że to moja wina. Nastało milczenie. Przez focha niestety niezdrowo przyspieszyliśmy i nawet te ponad 10 minut, które straciliśmy na dyskusjach, nie dawało nam pewności soli. Nawet podejście na Szczytniak jakoś szczególnie nie bolało. A powinno. Wiadomo jednak, że na wkurwie człowiek działa sprawniej i nie czuje tak zmęczenia.
Finisz, czyli dochodzimy dobiegając
Na górze niespodzianka, spontaniczny punkt z herbatą i spotkanie z kilkoma osobami z ekipy, które także postanowiły powalczyć o sól na długim dystansie i dołożyły sobie 3 km w bok. Zawsze to raźniej w kupie.
Zbieg ze Szczytniaka zawsze fajny. Droga przypominała rozlewisko bagienne. W całej zabawie chodzi głównie o to, żeby wycelować w najpłytsze oczka wodne, a całość zbiegu zakończyć z kompletem butów na nogach.
Błoto chlupiące, błoto ciumkające, błoto zasysające, wszystkie rodzaje błota…
W międzyczasie słonce przepaliło chmury, dzień zrobił się piękny, ciepły, może nawet ciut za ciepły. Panoramicznych widoków w Górach Świętokrzyskich raczej nie ma, ale dzięki poprawie pogody w lesie zrobiło się pięknie. Wkurw zaczął się rozpływać. Jeszcze co prawda rzuciłem na punkcie, że „ja z tą Panią nie gadam”, nabrałem zapas kabanosów, aby okazjonalnie rzucać w nią mięsem, ale była to już bardziej poza niż prawdziwy wkurw.
Ostatnia wspinaczka na pasmo Jeleniowskie była już przyjemnym spacerkiem, okraszonym dopingowaniem czołowych zawodników z dłuższego dystansu, którzy łykali nas jak pelikany rybcie na śniadanko.
Jednak, pomimo starań, na ostatnim kilkukilometrowym zbiegu okazało się, że o sól trzeba będzie powalczyć z kilkoma innymi chętnymi osobami, które dogoniliśmy. Ostatecznie wbiegliśmy na metę w przeświadczeniu, że sól szlag trafił.
Postanowiliśmy poprawić sobie humor, przebierając mokre i upieprzone błotem buty, skarpety i spodnie, oraz rozkoszując się ciepłym jedzonkiem, które czekało na nas w budynku szkoły, gdzie była baza zawodów.
Klęska Czoperanu
I tutaj prośba do organizatorów o ukaranie kucharza, na przykład poprzez obowiązkową konsumpcję tego co zostało, ponieważ siła rażenia gołąbków była na tyle duża, że wygrały nawet z podwójną dawka Stoperanu, zwanego u nas w domu Czoperanem. A to wyczyn. Za rok wpadniemy wydać wyrok na nowego.
Bieg, jak bieg, rzec by można. Ale okoliczności przyrody najniższych gór w Polsce mają w sobie coś magicznego. Coś, co każe nam tam wracać, choć już biegaliśmy tam nie raz i nie dziesięć razy. W końcu to nasz teren. I za każdym razem jest inaczej. Za każdym razem jest magicznie. I zawsze wsłuchując się w las czuć obecność czegoś magicznego. Jakiejś prastarej siły, która strzeże starych kniei i ich tajemnic.
Podejście pod Szczytniak. Tam zawsze masz wrażenie, ze ktoś Ci się przygląda…
Warto także wspomnieć o organizatorach, którzy znają tamte rejony jak własną kieszeń i nie jest to pierwszy bieg przez nich organizowany. Stąd pewność że trasy będą atrakcyjne, obsługa miła i na poziomie, a na punktach nie zabraknie niczego, co potrzebne.
Zastanawiać mogą jedynie wspomniane wyżej zabójcze gołąbki, za krótki sznureczek przy eko-medalach, dzięki któremu wielkogłowi mieli raczej diademy, nie medale, no i nasza forma…
Acz obiecujemy pomyśleć, jeszcze do czego można by się jeszcze przyczepić i nie omieszkamy dopisać.
Breaking News!
Jednak wygraliśmy sól! Nie wiemy, czy to dyskwalifikacja naszej bezpośredniej konkurencji za doping, czy inne czynniki, ale znajomy doniósł, że odebrał w naszym imieniu kilka kilogramów soli! Nie spałem całą noc z emocji! Po sześciu latach mojej biegowej kariery w końcu coś wygrałem! I tylko żal, że zawinęliśmy się przed ceremonią wręczania soli…
Jeżeli traktujesz poważnie to, co napisaliśmy, skonsultuj się prędko z lekarzem lub farmaceutą i łyknij stosowny syropek na gardełko, bo na głowę już za późno…
Zdjęcie tytułowe: Iza Bohdziewicz
Memik okolicznościowy: Rozsądek, a zapisy nabieg
Może Ci się także spodobać: Co Ci zrobi bieganie?
O autorze
Na bieganiu się nie znam, więc głównie o nim piszę.
Udostępnij
Odpowiedz Anuluj pisanie odpowiedzi
Musisz byćzalogowany aby komentować.