Dlaczego kochamy naszych lekkoatletów?
- 4 marca 2019
- 0 komentarzy
- Wu
- Opublikowany w CAŁKIEM SERIO
- 0
„Polska wygrywa klasyfikację medalową!”, „Jesteśmy potęgą”, „Europa na kolanach!” – krzyczą dzisiaj od rana nagłówki gazet i portali. No i fajnie. Bo fajnie. Ale co się takiego stało, że pokochaliśmy lekkoatletów? Dlaczego lekkoatletyka, która jeszcze kilkanaście czy kilka lat temu gromadziła na stadionach głównie rodziny sportowców biorących udział w zawodach, teraz przeżywa takie oblężenie?
Tu nie chodzi o to, że nagle w magiczny sposób znalazły się pieniądze na ośrodki i szkolenie. I wcale też nie chodzi o piękne tradycje tego sportu w powojennej Polsce, kiedy na Stadionie X-lecia czy na Śląskim wyczyny lekkoatletów podziwiały dziesiątki tysięcy osób.
W sierpniu 1958 roku mecz lekkoatletyczny Polska – USA na Stadionie X-lecia oglądało na żywo ponad sto tysięcy osób!
Tu chodzi o nas. O to, jak widzimy siebie, a właściwie jak chcielibyśmy siebie widzieć.
Bo kiedy Michał Haratyk ze stoickim spokojem pchał kulą w swoim pierwszym pchnięciu na odległość, która dała mu złoto, my w nim widzieliśmy siebie. A właściwie marzenie o nas. Spokojnych, wyważonych, zdystansowanych, pewnych siebie. Zwłaszcza kiedy konkurenci podskakiwali w neurotycznym tańcu i prali się sami po paszczach, chcąc spotęgować sportową złość i agresję, aby te przełożyły się na wynik. I nikomu nie wyszło.
Bo kiedy Ewa Swoboda gnała szybciej od tramwaju po swoje wymarzone złoto, my widzieliśmy tam siebie. Twardych jak wytatuowana stal, ale o miękkim sercu i ze łzami szczęścia w oczach. A kiedy w wywiadzie opowiadała łamiącym się głosem o drodze, która musiała przebyć – my czuliśmy jak przebywaliśmy tę drogę razem z nią. Choć nie mamy pojęcia, przez co ona musiała przejść i ilu wyrzeczeń i trudnych wyborów dokonać.
Bo kiedy Paweł pokonywał Piotra, choć to przeważnie Piotr pokonywał Pawła w skoku o tyczce, my czuliśmy się, jakby nasz rozum toczył walkę z sercem pomiędzy: „a jeszcze jednego wypiję, przecież mnie nie zabije” a „przecież rano do roboty muszę wstać!”.
Bo kiedy Marcin pokazywał wyższość taktyki i strategii nad szaloną młodością, my czuliśmy się, jak profesorowie poklepujący protekcjonalnie całą Europę po plecach. Choć na co dzień to nas najczęściej ktoś tak poklepuje, dając do zrozumienia że w maszynie zwanej życiem, napędzanej relacją dupy i kija, to my jesteśmy dupą, a nie kijem. Przez chwilę było na odwrót. I to była piękna chwila.
Bo kiedy mała, słodka Zosia, która jest tak naprawdę Sofią o trudnym do wymówienia, przeciętnie słowiańskim nazwisku, pokazywała pazur w walce z tymi okropnymi babiszonami z wysp, nam nie przeszkadzało, że nie nazywa się Kowalska!
Bo kiedy nasza męska sztafeta w składzie przypadkowym toczyła heroiczną walkę, poziom naszej wiary rósł, a my jak ta współczesna husaria mocniej zaciskaliśmy palce na poręczach fotela, butelce piwa, gardle żony/męża (niepotrzebne skreślić). I choć wiele z nas pali, to w tym momencie żadne się nie zaciągało!
A kiedy nasze dziewczyny coraz bardziej demolowały konkurencję z każdą zmianą żeńskiej sztafety, my z lubą satysfakcją czuliśmy, że to pędzące piękno jest częścią naszej, słowiańskiej spuścizny i w każdej z nich biegnie kawałek nas.
Kochamy naszych lekkoatletów. Bo są naszym marzeniem o nas samych. Kochamy ich, siedząc w głębokich kanapach, popijając piwko, zagryzając orzeszkami, z prawie pięćdziesięcioprocentową otyłością pośród nastolatków.
Bo w coś trzeba wierzyć. A my przez te krótkie chwile sportowego szczęścia wierzymy, że oni są emanacją nas. A my jesteśmy nimi. I ich sukces jest naszym.
Choć to gówno prawda 😉
To jest Biegoholizm i czasami bywamy poważni. Ale szybko nam przechodzi.
Może Cię także zainteresować:
O autorze
Na bieganiu się nie znam, więc głównie o nim piszę.
Udostępnij
Udostępnij
O autorze
Na bieganiu się nie znam, więc głównie o nim piszę.
Odpowiedz Anuluj pisanie odpowiedzi
Musisz byćzalogowany aby komentować.